warszawskie wspomnienia ...
nie ukrywam, że do napisania tej notki skłonił mnie blog na który czasem zaglądam i wielbicielka rasy, nie wiadomo dlaczego uważanej za agresywną.
widocznie ludzie niewiele o tych psach wiedzą, bzdur się naczytali i tak poszło w świat.
a może ludzie trafiają na nieodpowiednie psy? źle je układają? a może to są mieszańce?
a potem pretensja do psa - winny jest człowiek - nie pies.
bo prawda jest taka, że pies usiłuje podporządkować sobie człowieka. jest silny i wie o tym.
ale wie też, że mu tej siły nie wolno użyć.
takie psy mogą mieć tylko ludzie, którzy wiedza jak z nimi postępować.
dla mnie jest to najłagodniejszy pies jakiego w życiu spotkałam.
tyle tylko, że pies musi wiedzieć co mu wolno a czego nie.
lewis mnie testuje prawie za każdym razem kiedy się spotkamy. to się o mnie oprze, to mnie lekko popchnie...udaje, że nie słyszy jak mu na coś nie pozwalam...
no, ale wie, ze musi mi ustąpić i choć robi to bez przekonania - polecenia wykonuje.
ale da rem.
był upalny, czerwcowy wieczór. jeszcze nie bardzo ciemny, ale już szarówka.
odrywając się od kolejnego meczu piłki nożnej
postanowiłam pospacerować sobie z lewisem.
samo przygotowanie go do spaceru jest bardzo męczące, bo
trzeba założyć psu kaganiec.
o rany jak on tego nienawidzi najpierw chowa
głowę pod klatkę piersiową, obraca nią dookoła szyi, lub wciąga jakoś
tak w siebie.
robi się prawie niewidoczny i tylko jego oczy mówią: ja
cię tak kocham, a ty mnie chcesz chyba ukarać,a taki kochany i malutki jestem....
muszę powiedzieć, że lewis jest bardzo dużym psem, nawet jak na amstafa.
i okropnie silnym. i takie celowanie kagańcem w pysk a potem założenie
go, przy tych jego figurach wymaga ode mnie nie lada wysiłku i
gimnastyki.
no ale wychodzimy.
on oczywiście ze spuszczonym łbem,
obrażony i skrzywdzony.
na spacerze jest bardzo zdyscyplinowany, komendy
wydaje mu się niemal szeptem. nie osiągnęłam etapu mojego młodszego
syna, kiedy wystarczy spojrzenie.
mnie rozbraja to, że ten duży pies uwielbia bawić się z małymi psiakami, które na ogół obszczekują go z daleka.
gdy zobaczy innego psiaka kładzie się ( nawet w psią kupę) i zaczyna
piszczeć. im bardziej psiaki są ostrożne, tym bardziej on chce się
bawić.
czasem się to udaje - czasem nie. lewis przy całym swoim kochającym
podejściu nie zdaje sobie sprawy ze swojej wagi. i kiedy małe psiaki
od niego uciekają, wtedy jest nieszczęśliwy. bardzo nieszczęśliwy....
no ale wracam do tego czerwcowego spaceru.
chodziliśmy tak sobie już z pół godziny i zaczęliśmy wracać do domu.
nagle nie wiadomo skąd coś przeleciało, coś się owinęło
wokół moich nóg i w jednym momencie leżałam na ziemi. zdążyłam tylko
puścić smycz , bo kątem oka dostrzegłam owczarka szkockiego atakującego
lewisa.
o matko kochana, jakie to szczęście, że mój pies ma kaganiec - pomyślałam.
zobaczyłam trzy testosterony z piwem w ręku. testosterony były tak
przerażone, że jeden wypuścił piwo z ręki, drugi wołał " do nogi".
trzeci rozdziawił gębę.
puść smycz głąbie - zawołałam podnosząc się, bo zobaczyłam, że
piesek wyrwał mu się, zaatakował mojego, a ten głupek testosteron podbiegł , złapał
za smycz i chciał odciągnąć swojego psa,
który był zaplatany w smycz mojego i w różne dziwne figury. drugi głąb stał nadal jak słup.
puść tę smycz , bo inaczej nie da się
rozdzielić psów, a ja się nigdy nie rozplączę, tumanie jeden!
wreszcie zrozumiał i
puścił. ten z rozdziawioną gębą odciągnął owczarka, ja jakoś
"uspokoiłam" lewisa.
testosteron - chyba właściciel zaczął tłumaczyć, że on nie zauważył,
pies się wyrwał, był szczepiony
( nie testosteron tylko pies) i że on
zaraz zadzwoni do żony, żeby przyniosła książeczkę.
ja w tak zwanym
międzyczasie zauważyłam, że ich pies utyka a mój jest cały
zakrwawiony. no jak się wściekłam!!!
dawaj ten telefon - powiedziałam do
testosterona, który trzymał w łapie komórkę.
dał.
stanęłam wyprostowana na całe swoje 158 cm i zapytałam słodko - ciepłym i spokojnym głosem:
"no
barany, co teraz mam zrobić? zdjąć psu kaganiec czy zadzwonić na
policję?" towarzystwo z lekka zgłupiało. poleciała druga butelka z
piwem .po chwili testosteron - właściciel - cienko zapiał :
no to może
policję????
bał się gnojek psa bez kagańca.
no dobra. zadzwoniłam. z jego własnego telefonu. policjanci jakoś chyba blisko
byli, bo po chwili podjechał radiowóz. wylegitymowali towarzystwo,
"pouczyli" ( nie powiem co im powiedzieli, bo to brzydkie). mówili
cicho, ale ja sobie wyostrzyłam słuch z ciekawości.na koniec dali
mandacik. dwieście złotych. a za co?
- wyprowadzanie psa po spożyciu
- wyprowadzenie psa bez kagańca
- wyprowadzenie psa bez właściwej smyczy ( była to automatyczna cieniutka linka ) .
pies i ja oddaliliśmy się z godnością z miejsca zdarzenia.
nie daleko.
dogonili nas panowie policjanci. zaproponowali zawiezienie do weterynarza. po krótkim namyśle zgodziłam się.
lekarz stwierdził: pogryziona łapę lewą, nadgryzione ucho, liczne ślady po zębach i.t.d.
aha, zapomniałam dodać, że obecny przy tej wizycie był już trzeźwy
jak świnia, testosteron - właściciel i to on zapłacił za wizytę, po czym
został puszczony wolno.nas panowie policjanci zawieźli do domu.
powiedzieli mi: trzeba było zdjąć ten kaganiec....
ja na to: przecież mój by zagryzł tamtego!!!no właśnie - powiedzieli
filozoficznie panowie policjanci...głupków trzeba by uczyć rozumu.
no tak, ale wtedy ja miałabym psie życie na sumieniu i sąd na głowie....
sama wyszłam z tej awantury z rozwalonym kolanem ( w tym wieku -
kolano!), łokciem, umazana psią krwią , błotem i jeszcze nie wiadomo czym.
ubranie do wyrzucenia.
i co? lewis nadal chodzi w kagańcu, tylko ja mam oczy dookoła głowy. uważnie obserwuję czy coś nie śmiga z krzaków.
to tylko jedna z wielu przygód "moich warszawskich psiaków".