warszawskie wspomnienia.
stała na brzegu chodnika przy przejściu dla pieszych.
"zawsze na
tym rondzie samochody tak pędzą ", pomyślała. "wszystkim się spieszy,
wiadomo, ale dlaczego taka ogromna prędkość?. w dodatku pogoda brzydka.
pada śnieg, jest ciemno. no tak, przecież jest styczeń, ludzie wracają z
pracy, każdy ma jeszcze coś do załatwienia. płatki śniegu w świetle
zapalonych lamp wirują i opadają cichutko....
jakie tam cichutko, przy tym hałasie nikt by niczego nie usłyszał" - uśmiechnęła się do siebie.
wpatrywała się w sygnalizator świetlny, zaraz będzie zielone...
"ciekawe
dlaczego po mojej stronie ulicy stoi tak wiele osób, a po drugiej
stronie tylko ta kobieta? jedzie w przeciwnym kierunku i nie będzie
musiała stać w korkach. ta to ma szczęście, pusty autobus ją czeka i
spokojna jazda.....
no, ale ja też mam już blisko do ciepłego domku. jeszcze trzy przystanki".
nie pamiętała co było najpierw: czy usłyszała huk malucha walącego w
sygnalizator i odbijającego się od niego, czy zobaczyła tamtą kobietę
wylatującą w powietrze i spadającą jak szmaciana lalka jakieś dwa metry
od niej. w następnym momencie maluch w sposób niekontrolowany przejechał
obok niej, staranował jakieś słupki, wyrwał metalowe drzwi parkingu i
zatrzymał się na parkujących samochodach. a może to wszystko działo się
jednocześnie, tylko jej umysł rejestrował to jakoś dziwnie: najpierw w
mgnieniu oka, potem na zwolnionych obrotach.
ile czasu to trwało? pewnie moment...
z rozbitego samochodu wybiegło czterech młodych, dobrze zbudowanych byczków. najstarszy miał może ze dwadzieścia lat...
stała jak wmurowana. słyszała ludzkie krzyki, ktoś wrzeszczał w ile sił w płucach....kobieta? mężczyzna?. nie potrafiła odróżnić. słyszała
tylko ten wibrujący dźwięk...
drżącymi rękoma wyjęła z torebki komórkę i zadzwoniła najpierw na pogotowie, potem na policję.
-wypadek, tu i tu, kobieta potrącona przez samochód, leży bez ruchu w
pobliżu krawężnika. proszę, przyjedźcie szybko!- ona też krzyczała w
słuchawkę.
przekrzykiwała ludzi i samochody.
- jestem lekarzem, odsuńcie się, luuuuudzie, odsuńcie się na litość boską!!! - ktoś wołał...
samochody zwalniały, okrążały leżącą, a potem pędziły dalej. ile gazu
pod nogą....ile pozwoli licznik....jakby nic się nie wydarzyło....to
nie dotyczyło przecież ich, ktoś obcy tam leżał...
ona nie mogła się ruszyć z miejsca. nogi miała jak przykute betonem do chodnika. patrzyła na leżącą, dziwnie wygiętą kobietę i nie zrobiła żadnego ruchu...
- pani pożyczy komórki- usłyszała.
obejrzała się. to jeden z tych młodych ludzi z malucha.
bezmyślnie podała mu komórkę. nie myślała, a może za dużo miała myśli i nie umiała ich uładzić?
- tato, miałem wypadek. przyjedź natychmiast. zaraz tu policja będzie. tato!!!
przejechałem
kobietę! nie, nie wiem czy żyje, nie rusza się, nie wiem nic, boję się
zapytać. tato, błagam, tato! k.rwa mać, tato, przyjedź!
"taki młody człowiek" - pomyślała. - "gdzie tak pędził z kolegami? dokąd się spieszył? czy był trzeźwy? a jego rodzice"....
"a co mnie to obchodzi", potrząsnęła głową. "pędził jak idiota, ściął
zakręt i wpadł na stojącą kobietę. przeleciała na drugą stronę ulicy,
leży bez ruchu. boże drogi, jak mi jej szkoda....młoda dziewczyna, a
zresztą co za różnica ile ma lat?
może nic jej nie będzie, może tylko się uderzyła i dlatego się nie rusza?
zaraz będzie pogotowie, o! już jest!"
lekarz, który udzielał pierwszej pomocy coś mówi do tego z karetki, kiwają głowami, podają sobie ręce.
nosze. tak! bardzo delikatnie ją kładą i przenoszą do karetki, ale nie odjeżdżają. dlaczego?
"boże, gdybym tak mogła ruszyć nogami, pomyślała. podeszłabym i zapytała. może by mi powiedzieli?
nic
z tego, stoję w miejscu, nikogo już nie ma a ja stoję tak już, sama nie
wiem ile czasu. dlaczego moje nogi nie mogą ruszyć się z miejsca?"
karetka odjechała. policja zabezpiecza ślady, przesłuchuje chłopaków.
" o, przyjechał ojciec. to dobrze" - pomyślała. wszyscy nerwowo
zaciągają się papierosami...coś do siebie mówią. ojciec gestykuluje,
chłopak krzyczy, płacze, wyciera łzy rękawem...
- dobrze, że żyje - powiedział policjant. słyszała te słowa....już
gdzieś je słyszała. jakieś dziwne myśli przemykały jej przez głowę.
takie błyskawiczne, przelotne, nie do poukładania. uciekały szybko,
zanim je zdążyła uchwycić. coś ze sobą niosły, czy zupełnie nic?
nikogo już nie ma. kolejni przechodnie przekraczają pasy i idą gdzieś tam, przed siebie....
ona stoi nadal....
ktoś coś mówi...gdzie ja to słyszałam, kto mówił te słowa: "czy pani mnie słyszy? słyszy mnie pani?"
-
czy pani mnie słyszy? - młoda, ładna policjantka stoi obok niej - czy
pani tu jest od początku? czy widziała pani ten wypadek? nie odeszła
pani jeszcze? czy coś się stało? hallo, proszę pani, proszę się odezwać.
nic pani nie jest? czy pani mnie słyszy?
- widziałam - odpowiedziała.
-czy złoży pani zeznanie? teraz? a może dam pani telefon i adres?
- tak, złożę - powiedziała.
przeprowadzę
panią na drugą stronę, dobrze? idzie pani do autobusu? pójdę z panią,
ok?- policjantka ujęła ją pod rękę i doprowadziła do przystanku.
- dziękuję pani - powiedziała cicho.
i wtedy sobie przypomniała.
dokładnie rok temu, kilka przecznic dalej to ona tak leżała na ulicy.
w brei śnieżnej, w ciemnościach. blisko przystanku. tylko ludzi nie było. to było rano, około 6-tej.szła do pracy.
skulona, złamana, bezradna...nie czuła bólu....nic nie czuła.
przed momentem poczuła, że została wyrzucona do góry....wysoko.....
w jej głowie rozbłysły światła tak piękne jak
sztuczne ognie. tyle barw...cudowny widok. ale nie opadały w dół, tylko
biegły do góry układając się w barwne pąki tysięcy kwiatów. przepięknych
kwiatów, takich kolorowych...
spadając zdążyła pomyśleć :
"czy to jest śmierć?" ...piękna....
bez strachu i bez żadnych emocji. bez bólu. bez świadomości.
wystarczył jeden moment....
c.d.n.
przepraszam, że nie odpowiedziałam na komentarze. ale właściwie co ja mogłam jeszcze napisać?